środa, 7 października 2009

Nauczyciel - zawód idealny

Jak już zapewnie zdążyliście się przekonać z poprzednich wpisów jestem osobą cyniczną, przesiąkniętą sarkazmem i ogólną niechęcią do niesprawiedliwości tego świata. Niniejszy wpis nie będzie wcale różny od poprzednich, pełnych narzekań na niedolę i cierpienie, której dane mi doświadczyć. Jeśli są tacy, którzy znajdują masochistyczną przyjemność w czytaniu moich wypocin to zapraszam do lektury.

Jeśli przeczytaliście tytuł (tak, to coś na górze wywalone tłustym, dwudziestopikselowym fontem) to już chyba wiecie o czym to mniej więcej będzie. Tekst ten będzie zarówno narzekaniem jak i uświadamianiem co poniektórych (w każdym razie tych co jeszcze zaglądają na mojego szmatławego bloga) o tym że zawód nauczyciela nie jest wcale taką łatwą i przyjemną fuchą jaką mógłby się wydawać. Wręcz przeciwnie. Ale po kolei…

Jestem od niedawna nauczycielem w pewnym gimnazjum. Zachowajmy anonimowość tegoż, gdyż moja skóra jest mi jeszcze cenna, tak samo jak mizerne pieniążki, które co miesiąc wędrują na moje konto i dość zabawnie figurują w moim PIT-cie jako „wynagrodzenie”. Zacznijmy może tę martyrologię od tegoż właśnie „wynagrodzenia”. W społeczeństwie jest żywe przekonanie iż nauczyciel praktycznie nie robi nic a zarabia kokosy. Nie wiem skąd pojawiają się w opinii publicznej takie banialuki… Razem ze znajomymi teoretyzujemy iż mogły zostać wymyślone przez nieprzychylnych szkole uczniów (w każdym wieku) którzy w Internecie robią za forumowe autorytety. Potem wiadomo, taki nierozgarnięty, nieoczytany Kowalski czyta forum i, jak to zgrabnie określają Brytyjczycy, „for granted” bierze takie bzdury za najświętszą prawdę, zupełnie tak jakby to była sama Konstytucja tudzież Biblia, Koran czy inna święta księga. Trafia wówczas etatowego nauczyciela szlag i krew jasna zalewa, bo kpiny tego rodzaju szybko przedostają się do informacyjnego krwioobiegu i szybko zatruwa organizm. Do wiadomości wszystkich: nauczyciel nie zarabia na rękę trzech tysięcy złotych miesięcznie. Ogromna większość z nas może co najwyżej pomarzyć o wyżej wymienionej sumie. Dla początkującego nauczyciela (nauczyciela stażysty, nie mylić z typowym stażystą, jest to tylko nazwa stopnia awansu zawodowego) suma ta ledwo przekracza 1000 zł. Więcej zarabia średnio wykwalifikowany murarz, tynkarz czy inny akrobata. I nie potrzebował do tego minimum 3 lat studiów, pracy dyplomowej (i ewentualnie całkiem sporej kasy jeśli studia były płatne) no i jest te 3 lata do przodu, bo zarabiał pieniążki kiedy my jeszcze siedzieliśmy w ławkach. Owe trzy tysiące natomiast zarabiać może nauczyciel dyplomowany, a i to dopiero wówczas jeśli weźmie sobie jakieś półtorej etatu. A ci z Was którzy myślą że co za problem zostać nauczycielem dyplomowanym to jest to minimum 5 lat pracy zawodowej z liczbą koniecznych do wypełnienia i przedstawienia papierków zwiększającą się w stopniu wykładniczym. Pensją niekoniecznie.

Etat… No temat rzeka praktycznie. Ludzie uważają że nasz etat wynosi 19 godzin w tygodniu. Mają rację w takim stopniu jak człowiek który twierdzi że pingwiny żyją w Arktyce. 19 godzin jest bowiem liczbą godzin które spędzamy w klasach z uczniami. Dlaczego owe autorytety nie biorą pod uwagę godzin które spędzamy na pisaniu wszelkich planów, wypełnianiu dzienników, tworzeniu i sprawdzaniu klasówek, wypełnianiu tony notatek służbowych czy realizowaniu planu rozwoju zawodowego? Papierkowa robota, fakt, ale w innych instytucjach za taką właśnie papierkową robotę się płaci całą pensję. Dlaczego więc nikt nie bierze pod uwagę tego że my też siedzimy w papierkach? Na dodatek najczęściej w domu, bo przecież na przerwach też pełnimy dyżury czy zajmujemy się innymi papierkami. Nikt też nie bierze chyba pod uwagę tego, że nauczyciel musi PRZYGOTOWAĆ się do zajęć. Jest to czas jaki poświęcamy naszej pracy w domu. I nikt nam za to nie płaci. Politycy mówią otwarcie, że nauczyciel spędza w pracy tyle czasu ile każdy inny przeciętny pracownik, czyli docelowo około 40 godzin w tygodniu. I to w samej szkole. A gdzie są godziny, o których napisałem wyżej?

A nasza praca? Żadna sielanka o której tak głośno na forach i w co bardziej szmatławych gazetach (prym wiedzie „Fuckt”). Często mamy do czynienia z uczniami agresywnymi, z zachowaniami patologicznymi, osobnikami, którzy w wieku 15 lat już stoją w konflikcie z prawem. Na dodatek owo prawo jest tak nieudolnie sformułowane, że o ile uczniowi wolno wiele, to nauczycielowi praktycznie nic. Nie wolno nam ucznia obrazić, krzyczeć na niego, a już nie daj Boże jeśli któryś z nas użyje wobec ucznia siły fizycznej (choćby w celu rozdzielenia bijących się na przerwie uczniaków); prokurator murowany, zwłaszcza jeśli trafi się rodzic święcie przekonany o świętości swojego synalka, który przecież dobrze wie kiedy i jaką odegrać scenkę. Tak zwana załamka. Jest jeszcze gorzej (!) jeśli uczeń ma zaświadczenie z poradni psychologiczno-pedagogicznej (PPP) o upośledzeniu. Jest to tak samo naciągane jak różniaste papierki związane z dysleksjami, dysgrafiami czy innym dysmózgowiem. Uczniowie tacy mają obniżone wymagania jeśli chodzi o wiedzę i umiejętności a na dodatek są praktycznie nietykalni w oczach prawa. Jeśli więc osobnik z w/w papierkiem da w przysłowiowy ryj nauczycielowi to w sądzie i tak zostanie uniewinniony, „bo on przecież nie chciał, ręka mu sama poleciała”. Ośrodki opiekuńczo wychowawcze są już natomiast tak przepełnione, że na miejsce trzeba czekać latami a dla nas spędzenie 45 minut na lekcji z takim kretynem/debilem/bandytą (niepotrzebne skreślić) jest już praktycznie ponad siły.

Jestem przekonany iż większość z was już po powyższym ma mieszane uczucia co do wykonywanego przez nas zawodu. To jeszcze i tak nie wszystko. W moim konkretnym przypadku dochodzi do tego szanowna pani dyrektor (bez inwektyw…). Nie wiem jak wytłumaczyć motywy jej postępowania ale wygląda na to, iż dla niej najwyższą wartość stanowi papierek, który wpina do akt a nie człowiek. Jest to jednak temat na osobny felieton, który miejmy nadzieję powstanie jeszcze zanim Wasz szanowny trafi to szpitala w którym okna są zakratowane a drzwi nie mają klamek.

PS: Zainteresowanym oświadczam iż jeśli tylko znajdę lepszą (czyt: jakąkolwiek inną) pracę to natychmiast się stamtąd wynoszę. Jeśli nadal są tacy, którzy chcieliby zostać nauczycielami to chętnie się zamienię i przejmę po Was wakat, jeśli Wy weźmiecie mój.

piątek, 18 września 2009

Jihad

Jako że ostatni tydzień spędziłem przykuty niejako do łóżka, lecząc paskudne zapalenie gardła mogłem znów zatopić się w czeluściach Internetu szukając kolejnych absurdów, nonsensów i niesprawiedliwości. Dodam od siebie, iż moją chorobę też zwalam na karb niesprawiedliwości, a może raczej głupoty pewnej starszej damy (darujmy sobie inwektywy) która pomimo, zdawałoby się, zaawansowanej gruźlicy z iście fanatycznym uporem zdecydowała się pójść do kościoła. Bóg jeden wie i wszyscy święci ilu innych uczestników tej mszy znalazło się później razem ze mną na szpitalnym korytarzu czekając pomocy ze strony jakiegoś wyrozumiałego lekarza.
Dobra, ulżyło mi. Teraz do rzeczy. Przeglądając przez ten tydzień wiadomości i sensacje (?) w Internecie stwierdzam z przerażeniem iż oto przeżywamy istną inwazję religijną. I nie mówię tutaj o moherach, którzy pomimo swojej liczebności są skrajnie odosobnieni w swoich jakże kretyńskich przekonaniach i kulcie niejakiego Tadeusza Rydzyka. Mowa tu raczej o cichej inwazji jaką przeprowadzają na świecko-chrześcijańską Europę populacje muzułmańśkie. Domagają się tu i ówdzie budowy meczetów, z podziwu godną hiperbolizacją własnych krzywd demonstrują jakimi to jesteśmy strasznymi ksenofobami pozbawionymi tolerancji, którą to oni z kolei okazują wszystkim na każdym kroku. Wszyscy zapewne słyszeli już o akcjach jakie dzieją się w UK, który na razie jako chyba jedyny kraj w Europie zdaje sobie sprawę z zagrożenia jakie niesie ze sobą polityka ustępstw stosowana w reszcie (nie)oświeconej Europy. Głośna staje się sprawa budowy meczetów w większych polskich miastach, których lokalni mieszkańcy zdają się całkiem słusznie nie chcieć w swoich dzielnicach. Islamscy bloggerzy (a raczej bloggerki - polki które przeszły na islam, wyjechały na bliski wschód, zostały uwięzione w 4 ścianach i w zamian za dostęp do internetu głoszą cudowność swojej przybranej religii) prześcigają się w głoszeniu pokojowych haseł, wtrącając nawet tu i ówdzie pisane wersalikami (dla tych mniej kumatych: allcapsem) zangielszczone zwroty typu: Islam is peace, Islam is freedom i inny tego typu bullshit. 11.09.2001 – przekreśliliście cały peace i freedom którego dla was przecież chcieliśmy. Że nie wspomnieć o zamachach w Madrycie i Londynie.

W wielkim skrócie: islamscy imigranci zaczynają panoszyć się w Europie Zachodniej a i u nas można dostrzec przejawy podobnych zachowań. Domagają się praw, tak jakby były im przyrodzone i zdają się zapominać iż są gośćmi w na naszych ziemiach a nie gospodarzami. Wracając do sprawy meczetów: nie mam osobiście nic przeciwko powstaniu kolejnego meczetu pod warunkiem że będziecie kochani muzułmanie zachowywać się jak na cywilizowanych i kulturalnych ludzi przystało. Mam dość słuchania i czytania o tym jak bardzo jesteście pokrzywdzeni bo mieszkańcy nie chcą meczetu za rogiem. Do waszej upośledzonej wiadomości: na budowę kościoła też trzeba zgody mieszkańców. A dlaczego łatwiej ją uzyskać? Bo nie będzie im się darł co kilka godzin jakiś ciołek ze szczytu minaretu wzywając innych jemu podobnych ciemniaków do bicia pokłonów przed ich bożkiem.

Ci, którzy poczuli się urażeni powyższym akapitem, niech wiedzą że powinni. Zdanie o islamie (celowo z małej litery) mam wyrobione, wystarczy kilka wersetów z tej barbarzyńskiej książki zwanej Koranem by trzymać się od islamistów na kilometr razy kilka tysięcy. Przykłady: zabijajcie niewiernych gdzie się da (2:191), zwalczajcie ich gdzie się da (9:29), żony to nie ludzie tylko wasza własność (3:14), jak nie chcą seksu, bijcie ile wlezie (4:34), żona to pole do zaorania (2:223), nie bratajcie się z niewiernymi (6:14) i wiele innych. Jeśli więc jakiś muzułmanin ma do mnie jakieś anse to z góry zaznaczam iż wyznając religię głoszącą w/w hasła to stoi wobec mnie w takiej pozycji do dyskusji jak dupa wobec gęby.

Ktoś zaraz powie: przecież to tylko religia, niech sobie wierzą w co chcą, Ty też jesteś chrześcijaninem. Zgodzę się z taką osobą, ale tylko jeśli chodzi o drugą część tego zdania. Owszem, jestem chrześcijaninem, wierzę w Boga i tak dalej, rozwodzić się nie będę. Ale jest granica między wyznawaniem religii a traktowaniem Koranu i szariatu jako prawa i konstytucji. Jeśli wierzę w Boga nie oznacza to że na każdym rogu będę agitował o nawrócenie się na moją wiarę, nie będę groził kamieniowaniem czy wepchnę nóż między żebra jak się ktoś dostosuje. Natomiast islamiści traktują swoją religię jako integralną część życia prywatnego, społecznego i politycznego. Wystarczy spojrzeć na Egipt i Arabię Saudyjską w której chrześcijanom nie wolno nawet w zaciszu własnego domu modlić się a posiadanie Ewangelii jest przestępstwem za które można trafić do więzienia. Jak natomiast wyglądają arabskie więzienia w którym panują prawa rodem ze średniowiecza (czytajcie wersety powyżej) chyba nie muszę mówić – ale i tak powiem. Mężczyźni są bici, torturowani, głodzeni, znieważani, izolowani a o adwokacie czy jakiejkolwiek innej cywilizowanej formie więżenia mogą najwyżej pomarzyć. W przypadku kobiet dochodzi do tego ich niski status społeczny czyli wielokrotne, brutalne gwałty a nawet samosądy w których są wprost bestialsko mordowane.

Wyobraźcie sobie teraz że ta fanatyczna masa zjawia się u nas, w Europie. Oczywiście na początku będą się zachowywać jak potulne kotki, ale w miarę jak będzie się zwiększała ich liczba nikogo nie powinien dziwić fakt że zaczną wyciągać rękę po więcej. Ten etap właśnie się zaczyna. Społeczeństwa muzułmańskie wierne od wieków swym średniowiecznym, by nie powiedzieć antycznym prawom nie asymilują się wcale w naszych zachodnich społeczeństwach. Powstają szkoły i uczelnie muzułmańskie, w których ludzie trwają w uśpionym gniewie i nienawiści, zakorzenionej w nich od najmłodszych lat, czekając na dogodny moment do przejęcia władzy. A dojdzie do tego jeśli nie poczynimy stosownych kroków już teraz. Nie można pozwolić by ten ludzki śmieć, mający za nic życie innego człowieka, godność kobiety i stawiający swoje poronione prawa i mity nad resztę ludzkości żył wśród nas i panoszył się coraz bardziej. Dla zainteresowanych: nie pałam nienawiścią. Nie pragnę niczyjej śmierci. Działa tutaj zwykły instynkt samozachowawczy. Nie chcę pewnego dnia obudzić się w kraju, w którym wolność słowa i wyznania została (znów) zniesiona, w którym mogę znaleźć się w więzieniu za to że nie uczestniczyłem w modlitwie i w którym moja narzeczona staje się nic nie znaczącą rzeczą. Dla muzułmanów natomiast, którzy próbują cały czas wciskać nam kity o pokoju i wzajemnej miłości mam tylko środkowy palec. Nie pozwolimy wam zamienić cywilizowanej Europy z powrotem w średniowieczne szambo. My też popełnialiśmy błędy, fakt ale potrafiliśmy się do nich przyznać, wyciągnąć wnioski i otrząsnąć się z ciemnoty. Natomiast wy potraficie tylko niszczyć. Powtarzacie cały czas stare błędy. Cały świat pamięta co stało się 11 września i prędko tego nie zapomni. I tak długo jak sami nie potraficie w swoich krajach okazać tolerancji tak długo nie znajdziecie jej tutaj. Nadal jesteście mniejszością i najlepiej trzymajcie jadaczki na kłódkę albo któryś odważniejszy polityk wypieprzy was wszystkich na zbity pysk z powrotem na pustynię z której przyjechaliście. Cieszycie się z faktu, że macie ropę naftową, bo cały świat musi się z wami liczyć. Na całe szczęście na długo już jej wam nie starczy a wówczas znowu powrócicie wszyscy do swoich lepianek i cały świat będzie mógł odetchnąć z ulgą i trzymać się od was z daleka.

A tak serio: jak chcecie żyć i pracować w naszych krajach to zapamiętajcie sobie raz na zawsze: jesteście tu w gościach i to my ustalamy reguły, nie wy. Wy się dostosowujecie albo wracacie skąd przyszliście. No ale z kim ja rozmawiam, dyskusja wam jest przecież z gruntu obca. Więc inaczej: zamknijcie się i siedźcie cicho, pókim dobrzy. A jak się nie podoba traktowanie, to nikt was tu nie trzyma.

wtorek, 11 sierpnia 2009

Bezkarność

Dzisiaj krótko i na temat. Nie ma dnia, żeby telewizja, prasa a już na pewno Internet nie uraczył nas kolejną wiadomością o kolejnym pobiciu, napadzie, gwałcie czy morderstwie. Co dzień nasze poczucie bezpieczeństwa w państwie "prawa" jest wdeptywane w glebę, opluwane i wyśmiewane. I choć opinia publiczna aż wrze z oburzenia i zionie chęcią krwawej zemsty na sprawcach to tak naprawdę nie zmienia się nic. Prawodawstwo bowiem kuleje i tak na przykład morderstwa z zimną krwią (za które można dostać od 12 lat do dożywocia) są podciągane pod "pobicie ze skutkiem śmiertelnym" co może skutkować karą o maksymalnym wymiarze do 10 lat pozbawienia wolności, a w praktyce wygląda to tak, że delikwent dostaje 5 a wychodzi po 3 za dobre sprawowanie. I gdzie tu sprawiedliwość? Weźmy przykład z przedwczoraj: w mieście o jakże swojsko brzmiącej nazwie Toruń został skatowany niemal na śmierć 15 latek. Puryści językowi uprą się: "pobity". Otóż nie. Pobicie bowiem może wystąpić gdy na przykład ja, zdrowy dwudziestoparoletni mężczyzna, oberwę parę razy po mordzie od może nieco zdrowszego rodaka co skończy się na przylepieniu kilku plastrów i bólem żeber przez kilka dni. Natomiast to co wydarzyło się w Toruniu zakrawa na kanwę jakiegoś zwyrodniałego filmu zza oceanu: piętnastolatek doznał bowiem na skutek działań czterech (!) dwudziestoparoletnich oprawców obrażeń porównywalnych z uderzeniem przez lokomotywę: chłopiec przeszedł operację twarzy i trepanację czaszki nie wspominając o dziesiątce mniej poważnych obrażeń... Sprawcy (jednemu, bo tylko jemu do tej pory postawiono zarzuty) grozi od 2 do 12 lat więzienia... Reszta kiboli na dodatek solidaryzuje się z tym zwierzęciem. I pytanie brzmi co dalej? Bo przecież zniszczonego zdrowia nikt chłopcu nie wróci, nie wspominając o tym, że reszta sprawców czuje się bezkarna.

Opisałem całą przedstawioną sytuację po przeczytaniu tego artykułu. A to i tak tylko wierzchołek góry lodowej. Kto ogląda różne "Uwagi" i "Interwencje" pewnie mógłby podobne przypadki pomnożyć. A co ze sprawami w których doszło do utraty życia? Nie będę się roztkliwiał nawet nad przeludnionymi więzieniami i dlaczego tak się dzieje a nie inaczej. Przestępcy czują się bezkarnie tylko i wyłącznie dlatego, że naszej Policji gówno wolno a jak przyjdzie co do czego, to mamy dwóch niedoszkolonych gliniarzy na 4 nakoksowanych drechów z pałami. I co robią policjanci? Podwijają ogonki i wlepiają mandaty gimnazjalistom dłubiącym słonecznik na ławce w parku... Albo jakiejś babince na rencie bo przeszła przez ulicę nie tam gdzie trzeba.

Większość ludzi zaczyna tutaj mówić o wprowadzeniu kary śmierci, o zaostrzeniu rygoru w więzieniach itp. Zgadzam się z nimi w zupełności, ale zapominają oni o jeszcze jednym ważnym punkcie: uprawnieniach policji. Gdyby policji było wolno więcej (tak jak na przykład w Stanach) a i samych policjantów było więcej to czy w naszych miastach nie byłoby bezpieczniej? W tej chwili policja jest obwarowana tak rygorystycznymi zakazami i nakazami że skuteczne interwencje są praktycznie mrzonką. Skoro policjant, będący jakby nie spojrzeć, przedstawicielem prawa, które funkcjonuje w demokratycznym państwie, nie może użyć pały, będącej fizycznym przedłużeniem tego prawa to nic dziwnego że nie jest ono respektowane. Jak bandyci mają się bać Policji skoro tym ostatnim nie wolno strzelać bez ostrzeżenia a i to dopiero gdy zachodzi najwyższa potrzeba (czyli bezpośredniej groźby utraty życia). Wkrótce obudzimy się w państwie w którym policjantowi będzie wolno wystrzelić co najwyżej dwa razy, tylko w duży palec u lewej stopy i to dopiero po 23 ostrzegawczych strzałach w powietrze poprzedzonych wręczeniem pisemnego upomnienia z prośbą o poddanie się z zachowaniem 14-dniowego okresu odpowiedzi na pismo urzędowe. Paranoja. Gdyby policji wolno było użyć środków przymusu bezpośredniego to momentalnie mielibyśmy do czynienia z mniejszą ilością sytuacji typu: Policja podjechała, zobaczyła i odjechała, bo nie wolno by im było użyć pałek wobec trzech naćpanych dresów, którzy są przecież nieprzewidywalni. Interwencje byłyby skuteczniejsze a i szacunek do "pana władzy" by się zwiększył, bo w razie czego wolno mu użyć pistoletu wobec czterech kolesi z nożami i pałami.

Dlaczego o tym piszę? Bo sam mam już dosyć sytuacji w której przemykam się wieczorem czym prędzej do domu ogarnięty całkiem słuszną zresztą obawą o mienie, zdrowie i życie tak moje jak i mojej narzeczonej? I tak długo jak obecny stan rzeczy się nie zmieni mamy państwo z uciętą prawą ręką, którą jest prawo. Dlaczego musimy żyć w państwie w którym banda wyrostków popijająca piwo na przystanku może sterroryzować całą wieś, bo dzielnicowy nic nie może a mieszkańcy zwyczajnie się boją? Dlaczego przestępcy o których wiadomo że są sprawcami takich a nie innych zbrodni, na co są często niezbite dowody i zeznania tuzina świadków dostają śmieszne wyroki? I dlaczego do ciężkiej cholery recydywiści wychodzą po połowie tego wyroku "za dobre sprawowanie", ja się kurwa pytam...?

Ech, wszystko pytania bez odpowiedzi a póki co to chyba czas najwyższy zajrzeć do jakiegoś sklepu z militariami i kupić sobie pistolet gazowy i jakiś porządną teleskopową pałkę*. Przynajmniej będę dysponował pewnymi argumentami w przypadku wystąpienia jakiejś "dyskusji" na ulicy.

*) zainteresowanym oznajmiam iż oba wymienione wyżej przedmioty są dostępne bez zezwolenia policji

wtorek, 4 sierpnia 2009

"Bo moja jest bardziej mojsza niż Twojsza."

Przeglądając zakamarki Internetu coraz trudniej nie natrafić na kontrowersyjny temat, którym jest wiara. Dyskusje na ten temat zapełniają wiele for dyskusyjnych, często gęsto nawet takich, które z szerzeniem lub ograniczaniem wiary mają niewiele lub absolutnie nic wspólnego, istnieją w komentarzach pod wieloma artykułami, które choćby odrobinkę zahaczają o temat, pojawiają się spontanicznie lub są prowokowane na wielu portalach - niech przykładem posłużą tak popularne jak wykop.pl, demotywatory.pl, stare (nie)dobre forum Onetu, lub jakiekolwiek inne w którym funkcjonuje dział "Offtopic". Każdy kto choć raz widział tego rodzaju dyskusje nie potrzebuje dalszych wyjaśnień, jeśli jednak ktoś nie widział nigdy tego zjawiska, to niniejszym wyjaśniam: dwie grupy ludzi, których dla uproszczenia nazwijmy wierzącymi i niewierzącymi, obrzucają się wzajemnie błotem próbując jedni drugim udowodnić własne racje. Dodać należy, że obserwując te dyskusje mimowolnie ciśnie się na usta określenie "wojna"; żadna strona nie zgodzi się na żadne ustępstwo wobec przeciwnej, nie bierze jeńców, nie ma tam choćby krzty dyplomacji. Słowem: udowodnić za wszelką cenę że to MY mamy rację a oni nie.

Wróćmy na chwilę do samego tematu wiary i dlaczego akurat o tym piszę. Uprzedzając wszelkie pytania, nieścisłości i anse zaznaczam iż jestem wierzący. Wierzę w to, że sprawuje nad nami pieczę wyższe Istnienie i że każdego czeka takie życie po śmierci na jakie sam sobie zasłużył. Nie zamierzam tutaj jednak nikogo nawracać, przekonywać o własnej racji, wyjaśniać dlaczego czuję tak a nie inaczej, czy co gorsza obrzucać błotem bo nie wierzy. Nic z tych rzeczy. Motywacją do napisania kolejnej części bloga jest raczej chęć analizy zachowań dwóch wymienionych wyżej grup od których, zaznaczam, stanowczo się odcinam. Mój pogląd na sprawę jest prosty: chcesz to wierzysz, nie to nie. Twoja sprawa, Twój wybór, Twoje życie. Możesz wierzyć sobie w jakiego boga (bogów?) chcesz lub nie wierzyć wcale i dalej będę traktował Cię tak samo jakbyś był najgorliwszym Chrześcijaninem na świecie. Chodzi mi o rzecz zgoła inną. Dlaczego takie sytuacje jak ta opisana powyżej tak łatwo sprowokować i co gorsza wszelkie próby załagodzenia sprawy przypominają gaszenie ognia benzyną.

Do rzeczy: obie strony na poparcie swoich tez mają tony argumentów, tysiące wygrzebanych z czeluści Biblii cytatów które każdy i tak interpretuje na swój sposób, znalezione w Internecie relacje świadków którzy widzieli Boga, lecz także takich którym objawił się, załóżmy, Elvis i twierdził z uporem maniaka że Boga nie ma. Potem następuje wyraźne pogorszenie jakości amunicji i ostatnie argumenty można porównać do typowego "a u was biją Murzynów" lub Bush'owego (tfu) "you forgot Poland". Z tego wszystkiego zapomniałbym prawie o tonach mięsa którym strony ostatecznie z braku lepszych argumentów z lubością obrzucają się nawzajem, a błocko aż na sufit chlapie. Konia z rzędem i medal za odwagę temu który odważy się stanąć pośrodku i zaproponować kompromis obu stronom: zostanie wgnieciony w ziemię wyżej opisanym mięsem niczym Japończycy amerykańskimi bombami u schyłku lata 1945 r. - tymi zawierającymi rozszczepialne pierwiastki też. Co gorsza, gromy padają z obu stron - proste, nie stoisz po naszej stronie, jesteś naszym wrogiem. To już Hitler wykazywał większą powściągliwość wobec neutralnych państw...

Zadaję sobie pytanie, jak w XXI wieku, w erze wiecznie galopującego postępu technicznego i technologicznego takie sytuacje są możliwe? Żyjemy przecież w epoce wszechobecnej tolerancji, poszanowania praw człowieka, wolności słowa i wyznania. Dlaczego więc wierzący, z nieznanych mi do dziś powodów klasyfikowani wyłącznie jako katolicy, a przecież i prawosławni i protestanci wierzą w tego samego Boga, starają się za wszelką cenę nawrócić niewierzących - ateistów, choć to też zbyt szerokie i krzywdzące dla prawdziwych ateistów pojęcie (odsyłam do fachowych definicji a z braku laku chociażby do Wikipedii) - na "jasną stronę mocy"? Co nimi kieruje? Zastanawiające jest także to, że ludzie którzy, teoretycznie przynajmniej, powinni krzewić miłość i pojednanie potrafią zachowywać się równie miłosiernie i pojednawczo wobec swoich adwersarzy, co stado piranii wobec rannej kozy topiącej się w rzece. Lecą więc opisane wyżej przekleństwa, groźby czeluści piekielnych, wyzwiska etc.; Kryspus z "Quo Vadis" byłby dumny. Przy tym wszystkim Rydzyk ze swoją armią moherowych beretów przypomina co najwyżej ośmioletniego urwisa z procą za plecami. Niewierzący też nie pozostają im zresztą dłużni i choć z definicji powinno im za przeproszeniem koło dupy lub innej części ciała latać to kto i w co wierzy, to prześcigają się w wytykaniu błędów, nieścisłości i braku dowodów na rozumowanie ich przeciwników. I również ma zastosowanie syndrom "racji bardziej mojszej niż Twojszej" po wyczerpaniu się amunicji w magazynku rzeczowych argumentów.

Wniosków nasuwa się kilka: po pierwsze z tonu i poziomu tych wpisów można stwierdzić, iż ciżba wypisująca te brednie stoi na niskim poziomie rozwoju tak emocjonalnego jak i społecznego. Pomijam nawet ewidentne kalectwo językowe tych indywiduów. Wszyscy, którzy mieli choć przejściowy kontakt z Internetem chyba się już przyzwyczaili do zdań okraszanych dziesiątkami błędów ortograficznych, pisanych all-capsem i zakończonych stertą wykrzykników, choć innych znaków interpunkcyjnych ze świecą tam szukać. Wracając do poziomu emocjonalnego kształtuje się on na poziomie gimnazjalisty (z całym należnym szacunkiem do bardziej wysublimowanych przedstawicieli tej grupy), który przeczytawszy artykuł w swojej ulubionej gazecie (tudzież ulubionym kolorowym piśmie) całemu światu chciałby obwieścić ten cudowny fakt starając się przedstawione tam racje wcisnąć każdemu, kto się nawinie. Co do aspektu rozwoju społecznego u tych ludzi, to sam fakt chęci upokorzenia drugiego człowieka i próby udowodnienia za wszelką cenę, że jego racje są gówno warte świadczy najlepiej o braku tego rozwoju. Tu nawet nie będę się silił na jakiekolwiek porównania, bo tacy osobnicy stanowią klasę samą dla siebie, zostawiając w tyle nawet przedszkolaków. Nie będę starał się szufladkować nawet tych pieniaczy do jakiejś konkretnej grupy wiekowej. Z doświadczenia wiem, że zdarzają się tam zarówno uczniowie gimnazjów jak i studenci a nawet ludzie po trzydziestce . Po drugie natomiast, zaczynam chyba rozumieć motywy tych starć. Coraz bardziej klaruje się w mym umyśle przekonanie, iż strony potrzebują poparcia przeciwników by móc utwierdzić się w swoich przemyśleniach, których nie są sami do końca pewni. Ponieważ żadna ze stron nie popuści wytaczana jest coraz cięższa artyleria. I nawet jeśli na początku strzela pociskami z ulotkami propagandowymi to jest pewne jak amen w pacierzu, że w końcu i tak na wroga spadnie grad stali w postaci typowego, forumowego mięcha.

Ot, Internet w pełnej krasie...

PS: a kiszone ogórki i tak smakują najlepiej, HA!

czwartek, 30 lipca 2009

O portalach społecznościowych słów kilka

Są takie dni kiedy człowiek nie wychodzi z domu i dopadają go myśli. Myśli różnorakie. O głodzie na świecie, końcu świata i takie tam. Mnie napadły myśli o tym jak Internet robi dziś przeciętnemu użytkownikowi (zwłaszcza niepełnoletniemu) wodę z mózgu. Mowa tutaj oczywiście o zmorze która toczy Sieć niczym rak - pladze portali społecznościowych (no dobra, o Naszej-Klasie!).

Muszę przyznać że czuję się jakbym nie nadążał za trendami panującymi w Internecie (lub, jak kto woli, postępem). Ilekroć rozmawiam z innym użytkownikiem sieci, ta pyta mnie o mój profil na NK. Odpowiadam wówczas krótko, że nie, bo o czasie jaki spędziłem w szkołach podstawowej i średniej wolałbym czym prędzej zapomnieć, nie wspominając, że osoby z którymi mógłbym utrzymywać kontakt na pokojowych zasadach mogę policzyć na palcach. Słyszę wtedy, o zgrozo, że przecież NK do tego nie służy. Chodzi o to, żeby zamieścić jak najwięcej fotografii, przynależeć do jak największej liczby grup, komentować i pozyskiwać znajomych ("których i tak nie musisz znać, więc się nie martw") a ich liczba definiuje Twój status na tej stronie.

W tym momencie zaczynam się zastanawiać, gdzie podziała się idea portali społecznościowych, które przecież z założenia miały służyć do jednoczenia znajomych, którzy z różnych przyczyn utracili ze sobą kontakt, bo na przykład rozjechali się po świecie. Zastanawiam się też, czemu ma służyć to wszystko, skoro tak czy inaczej pozostajesz praktycznie nic nie znaczącą kupką pikseli na czyimś ekranie, z dumą ogłaszając się czyimś znajomym (1342 z kolei), lub prezentując zajebiste oceny przy swoich (retuszowanych) zdjęciach. Doprawdy wielokrotnie opierałem się pokusie założenia fikcyjnego konta w celu trollowania półmózgich użytkowników. Powstrzymywałem się, ponieważ poza krótkotrwałą a na dodatek mocno wątpliwą satysfakcją działania moje nie przyniosłyby praktycznie żadnego rezultatu poza otrzymaniem bana. Przemówić ogółowi do rozsądku też ciężko, bo wiadomo, sam huraganu nie przekrzyczysz.

Zastanawiam się też, jak do idei portalu ma się rosnąca ilość mniej lub bardziej rozbieranych zdjęć, często gęsto niepełnoletnich użytkowniczek. Zdjęcia takie obiegają potem Internet dobitnie ukazując że zaciera się granica między wychowaniem a samowolką. Dodatkowo, portal nie jest oznaczony jako strona z ograniczonym dostępem (+18) i zdjęcia te może obejrzeć każdy, nawet siedmioletnie dziecko. Jest też sprawa z ogromną bazą danych osobowych, którymi to debilni użytkownicy szafują na prawo i na lewo niczym holenderska prostytutka tym co ma najcenniejsze. Poza tym, jak wiemy dzięki naszym kochanym (kurwa ich mać) mediom, portal został sprzedany, na dodatek za granicę. Kto wie co właśnie dzieje się z Waszymi danymi osobowymi, może właśnie służą jako przykrywka dla jakiegoś bossa ruskiej mafii, kochani użytkownicy.

Tak między Bogiem a prawdą zazdroszczę twórcom portalu. Obłowili się nieźle na sprzedaży strony a drugie tyle zarobili pewnie na naiwnych dzieciakach kupujących z zapałem kolejne "Eurogąbki". Co to właściwie za nazwa? I czemu to służy do cholery, poza kupieniem za prawdziwą kasę cyfrowego obrazka dla drugiej osoby? Idea płatnych prezentów istniejących tylko w wirtualnej przestrzeni i tak jest mi z gruntu obca. Czekam wciąż na dzień, kiedy ktoś mi wytłumaczy co jest takiego cudownego w otrzymaniu gifa od drugiego użytkownika, którego przecież mogę sobie pobrać za darmo na własny komputer a następnie przesłać komu mi się tylko spodoba. Może fakt, że druga osoba wydała pieniądze tylko po to, żeby pokazać jak bardzo nas lubi? Albo że ma tych pieniędzy o wiele za dużo i nie wie co z nimi zrobić? Albo jest tak rozpieszczonym bachorem, że kochani rodziciele nie baczą już że ich pociecha właśnie wywaliła w błoto 100 PLN na jakieś pieprzone wirtualne przedtkankowce. Napawa mnie także śmiechem fakt, że ludzie jarają się tym, że dostają te gówno warte, cyfrowe podarunki. Warto się także zastanowić co się dzieje po zakupie tych cholernych gąbek. Kupujesz 100, za nie prezenty, dla powiedzmy 20 osób (nie wiem jakie są ceny). A reszta? Że użyję tu slangu: foch.ichuj.pl. Tracisz znajomych, poważanie i dobry humor. Wszak wydałeś kasę na gąbki a tu zamiast wdzięczności sam jad. Nic, tylko się powiesić.

Wracając do twórców portalu: spotkałem się z wieloma głosami (w realu, nie w necie) że chłopcy powinni co najmniej ukrzyżować się za to że zbili tyle kasy na bogu ducha winnych dzieciach i nie zaprzestali rozbudowy swojego dzieła w kierunku w którym zmierza on obecnie. Chciałbym zaznaczyć iż z miejsca odcinam się od wszelkich czynności potępiających w/w twórców. Jakby nie patrzeć, żyjemy w demokracji i panuje u nas gospodarka wolnorynkowa. Skoro otumaniona młodzież chciała ocen do zdjęć, albumów i możliwości jeszcze głębszego drenażu portfeli rodziców, to dostała. Jest popyt, znajdzie się i podaż. Znalazłaby się prędzej czy później, a panowie po prostu byli pierwsi. Należy tylko pochwalić przedsiębiorczość i chęć do pracy, którą to ostatnio coraz ciężej dostrzec u rodaków, oraz zdolność przewidywania potrzeb konsumentów.

Można by zapełnić materiałem o Naszej-Klasie i jej debilnych użytkownikach książkę a nie felieton a przecież dopiero się rozkręcam. Z żalem konstatuję jednak, że sensu po temu chyba raczej nie ma, bo po pierwsze, użytkownicy szanownej NK i tak tu nie zajrzą a próby przemówienia do rozumu są porównywalne do walenia gołymi pięściami w ceglany mur: zamierzonego skutku i tak nie osiągnę, połamię sobie palce i stracę ubezpieczenie. Ale wam, drodzy czytelnicy tego bloga życzę z całego mojego przesiąkniętego cynizmem serca byście nie wpadli w sidła "lansu za wszelką cenę" lansowanego na pozerskim portalu bez cienia klasy. A jeśli już macie tam konto no to pozostaje mi współczuć i... niech Wam ziemia lekką będzie.

PS: Jako że staram się być sprawiedliwy to mam dla was wszystkich prezent: Funtogąbkę. Możecie sobie zapisać i rozesłać komu tylko chcecie. Albo wykorzystać jako walutę we własnym portalu społecznościowym, jeśli takowy macie. No i w przeciwieństwie do tej z NK ta się uśmiecha.

środa, 29 lipca 2009

O wyższości ośmiu bitów

No i stało się. Uległem internetowej modzie (?) i założyłem bloga. Przyznam się, że do rozpoczęcia bazgrania na internetowych łamach sprowokował mnie blog niejakiego Haku (pozdrawiam ;) ). Skoro rysownik może się przebić w tym światku, to dlaczego i nauczyciel by nie mógł? Zawsze jest to jakiś sposób na reklamę samego siebie, rozszerzenie horyzontów i znajomości (a także, co jest tajemnicą poliszynela, do spełnienia swoich chorych ambicji o zostaniu felietonistą).

Mniejsza o to, bo mi się tu zaczyna autobiografia, a miał być felieton. Z góry zaznaczam - żaden felieton na temat bieżącej polityki naszego pożal się Boże kraju tudzież wybryków przedstawicieli tegoż. Ile można czytać o tym że niejaka Hujarska bawi się w parkingową albo że nie zdążymy na Euro? Telewizja, radio i prasa i tak postarają się żebyśmy o tym przypadkiem nie zapomnieli a łaskawy Internet przychodzi im z pomocą, prezentując artykuły obszerne niczym gatki zawodnika sumo. Pomijam sam fakt, że objętość tychże artykułów stoi w odwrotnej proporcji do ich jakości, który to oprócz do samego czytania, zniechęca także do dalszej egzystencji, tudzież skłania do rozglądania się w poszukiwaniu czegoś, czym dałoby się szybko i skutecznie znieczulić.

Dzisiaj nieco lżejszy temat, również z uwagi na numer tego wpisu. Jako że ostatnio dni spędzam na (bezproduktywnym nieco) przebywaniu na kursie grafiki i animacji komputerowej, siłą rzeczy szperam po czeluściach Internetu w poszukiwaniu czegoś co wypełniłoby mi mój cenny czas czymś więcej niż li tylko przypominaniem sobie do czego służy gumka tudzież pędzel w GIMP'ie, albo słuchać o zaletach grafiki wektorowej. Przeglądając linki na wykopie znalazłem dość ciekawą stronę. Zobaczcie zresztą sami. Już to słyszę: "ot, kolejna strona z gierkami ze starego NES'a, też mi..." Przyznać jednak musicie sami, że całkiem to ciekawe i wygodne, bo po pierwsze: nie musisz ściągać żadnych emulatorów ani romów do tychże, po drugie: nie musisz znać się na obsłudze emulatora i martwić się że dany rom nie będzie kompatybilny z Twoim ulubionym emulatorkiem, i po trzecie: wszystko jest pod ręką, na bardzo przejrzystej stronie a dobór romów jest, oględnie mówiąc, bardzo szeroki a tytuły naprawdę ciekawe. Śmiem podejrzewać, że większość i tak przestała czytać ten wpis od linka który zamieściłem wyżej. Tak czy inaczej strona oferuje ni mniej ni więcej niż 100 gier ze starego dobrego NES'a (u nas nazywanego Pegasusem).

Dlaczego o tym piszę? Złożyło się na to kilka rzeczy. Pierwszą z nich jest wspomniana wyżej strona. Drugą natomiast fakt, że grywalnością gry te niejednokrotnie biją współczesne tytuły na głowę. Niech posłuży tutaj przykład. Kilka dni temu przyszedł do mnie przyjaciel (pozdro /sz/) ze swoim PS3 i zamiarem przejścia kilku plansz w Motorstorm. Pograliśmy może godzinę, po czym zaczęło nam się autentycznie nudzić. PS2 nie, PSOne też... W co by tu... MAM! Podłączamy pady do kompa i odpalamy emulator NESa. Spędziliśmy kilka bitych godzin przechodząc takie gierki jak Contra, Battle Toads, Quarth, Tetris itp. Aż się łezka w oku kręci i przypominają stare czasy. Do tego prawdziwy co-op w grach, nie to co teraz. Grywalność po 15-20 latach od wydania nadal w obrębie świadomości boskich. Tyle przykładu. Nachodzi teraz człowieka refleksja, dlaczego w czasach Dual-Core'ów, Quad-Core'ów i innych core'ów, wodotrysków graficznych oferowanych przez PS3, Ge-Force'y i kilka gigabajtów RAMu nie można zrobić równie grywalnych gier jak w czasie kiedy rządziło osiem bitów? Na dodatek takich, które przykuwają na całe godziny do monitora nie ze względu na to, że ich ukończenie trwa kilkadziesiąt lub kilkaset godzin lecz dlatego, że po przejściu w godzinę masz ochotę zrobić to jeszcze raz. I jeszcze raz. I jeszcze.

Czcze są to oczywiście nadzieje, że może pewnego dnia któraś z korporacji wypuści na rynek coś na wzór starego poczciwego NES'a. Z obecnymi możliwościami technologicznymi re-make'i starych gierek nabrałyby nowego smaczku, że nie wspomnieć o możliwościach jakie daje Internet i możliwość gry przez sieć. Niestety, patrząc na trendy na rynku gier możemy spodziewać się wszelako tylko jednej rzeczy: kolejnej super wypasionej dziesięciordzeniowej konsoli i gier, które co prawda będą oferowały jeszcze więcej fajerwerków graficznych niż obecnie, ale które grywalnością będą w stanie konkurować co najwyżej z Windowsowym pasjansem.

PS: Na drugi dzień wzięliśmy z /sz/ w obroty emulator MAME. Zabawa również przednia, ale to temat na osobny felieton.