czwartek, 11 grudnia 2014

Piętnaście kiloton strachu

Po ostatnich wydarzeniach na Ukrainie strach znów sparaliżował Polskę. Tym razem to nie rosyjskie czołgi grają pierwsze skrzypce, ale jedna z ukraińskich elektrowni jądrowych. Panika szybko rozprzestrzeniła się na większość dużych miast, z aptek zniknął płyn Lugola a ulice opustoszały niczym w Święto Flagi. Norma.

Streśćmy szybciutko co się stało na Zaporożu. Otóż jeden z przyrządów pomiarowych transformatora służącego do zasilania samej elektrowni wyłączył się, przez co wygaszono cały blok - sam reaktor nie potrzebuje elektryczności żeby działać, natomiast masa osprzętu, pomp, komputerów i czujników już tak. Zrzucono więc do reaktora pręty sterujące, żeby wujek uran poszedł sobie grzecznie spać, bo wtedy można go zostawić bez dozoru. Jednak głęboko zakorzeniony w naszej polskiej świadomości strach przed wszystkim co "atomowe", "nuklearne" czy "jądrowe", spotęgowany sporą dawką niewiedzy produkuje właśnie takie kwiatki jak w ostatni piątek.

No właśnie, niewiedza. Ignorancja w dziedzinie pozyskiwania energii z rozpadu promieniotwórczego jest ogromna. Wszystkie mniej chlubne epizody z historii zabawy Homo Sapiens materiałami rozszczepialnymi bledną przy braku pojęcia przeciętnego obywatela o temacie. Pomińmy polityczne aspekty niechęci stawiania elektrowni jądrowych w Polsce, bo nie trzeba (mam nadzieję) nikomu tłumaczyć, że Rosji nie na rękę byłby sąsiad niezależny od ich dostaw gazu, a Stanom Zjednoczonym ktokolwiek gwiżdżący sobie na petrodolary, mimo tego, że oba kraje od energii atomowej nie stronią. Ot, przeciętny Kowalski na dźwięk słowa "atomowy" powinien chować się pod stół albo do piwnicy i czekać na charakterystyczny grzybek na horyzoncie. Skupmy się więc na tym, skąd się ta ignorancja bierze.

Wszystkie pokolenia boją się energii pochodzącej z rozpadu jąder ciężkich pierwiastków. Naszych dziadków i ojców straszono nuklearnym holokaustem, który amerykańskie, kapitalistyczne świnie miały zgotować ludowi pracującemu miast i wsi. Bo tak. Bo zrzucili wtedy, zrzucą i teraz. Nieco starsi pewnie pamiętają awarię w Czernobylu. Nie nazwano jej wówczas katastrofą, by wspomniany lud pracujący miast i wsi nie kłopotał się takimi trudnymi sprawami jak skażenie promieniotwórcze, białaczka czy wady płodów. Nawiasem mówiąc, Czernobyl, najgorsza rzecz jaka kiedykolwiek wydarzyła się w historii atomistyki, była jednocześnie jedną z najlepszych (po drugiej wojnie światowej) dla przemysłu tworzącego gry komputerowe. Wracając do sprawy, kolejną porcję obaw dostarczyli nam nasi przyjaciele z Wysp Japońskich, bo nie przyszło im do głowy, że stawianie reaktorów jądrowych na terenach wybitnie aktywnych sejsmicznie może nie być najlepszym pomysłem.

Jak sobie Kowalski poczyta o tym wszystkim, to zapomina, że prawdziwy reaktor nie wybuchnie niczym Little Boy nad Hiroshimą. Zwyczajnie nie jest w stanie. Ba, cywilna, ciśnieniowodna elektrownia, która spowodowała piątkową panikę nie byłaby nawet w stanie sama się wysadzić w powietrze jak jej militarna, grafitowa poprzedniczka spod Prypeci, gdyż opiera się na zupełnie innym typie reaktora. Najgorszą rzeczą jaka może się z nią stać, to wyczerpanie paliwa - bo wtedy trzeba tam wejść, wyciągnąć zużyty uran i wsadzić nowy. Wszystkie reaktory na świecie są obecnie budowane z takim marginesem bezpieczeństwa, że choćby jutro rasa ludzka zniknęła z powierzchni ziemi to nigdzie nic nie wybuchnie. Po prostu się wyłączy. Jak już jesteśmy przy wybuchach, to pod tym względem przeciętna elektrownia węglowa przypomina fajerwerk gotowy do odpalenia. Hałdy węgla, a więc i pyłu węglowego, zalegające na sporym terenie mimo stosowanych środków bezpieczeństwa stanowią poważne ryzyko samozapłonu, jeśli pozostawi się je zbyt długo samym sobie. Produkty spalania to z kolei przynajmniej tyle popiołu ile spalono węgla i mnóstwo fajnego dymu z całkiem pokaźną listą substancji trujących i rakotwórczych. Ale to tylko węgiel, babcia od lat sypie do kaflowego i nic...

No i nasze kochane media. Przyznam się szczerze, gdybym był udziałowcem bądź właścicielem jednej z polskich stacji (dez)informacyjnych, chyba bym się zonanizował z radości na wiadomość o piątkowym zajściu na Zaporożu. Nie trzeba nawet zbyt mocno naginać faktów, wystarczy wspomnieć o "awarii w elektrowni jądrowej", rzucić parę hasełek o Czernobylu i Fukushimie i mamy panikę oraz ludków przylepionych do ekranu, gorączkowo wyczekujących wieści o rozwoju sytuacji. Słupki idą w górę, ceny akcji rosną. Dorzućmy jeszcze reportaż o historii atomistyki, skupiając się na broni jądrowej; pokażmy obrazek z Hiroshimy, jak już jesteśmy przy temacie, ludek i tak to kupi. Takie darmowe piętnaście kiloton strachu.

Zakończę pozytywnym akcentem: nad Polską nie było, nie ma i nie będzie radioaktywnej chmurki od której dzieciom wyrosną trzecie rączki i druga główka. Co do dzieci wychowanych w Bełchatowie, już nie jestem taki pewien.

czwartek, 4 grudnia 2014

Za długie; nie czytałem!

Każdemu zdarzy się kliknąć, podpisać albo w inny sposób zatwierdzić jakiś dokument czy inną umowę bez czytania, zwłaszcza, jeśli jest to umowa licencyjna oprogramowania czy coś w ten deseń. Dzisiaj jednak zajmiemy się Facebookiem, i choć lista absurdów jest o wiele dłuższa, to jak się sami przekonacie, mam powody by skupić się tym razem jedynie na dwóch przypadkach, gdzie poświęcenie pięciu minut na przeczytanie/doczytanie informacji uchroniłoby użytkowników przed kompromitacją.

Jedną z tych kwestii, które najbardziej mnie bawią, przy okazji drażniąc, to sprawa prywatności danych i treści publikowanych na portalu. Konkretnie chodzi mi o pojęcie użytkowników co do zasad tej prywatności. Mówię tutaj o wysypie starego jak sam Facebook łańcuszka o "nieżyczeniu sobie wykorzystywania swoich danych", namiętnie wklejanego od momentu, gdy FB niedawno ogłosił pewne zmiany prywatności. Najśmieszniejsze, przynajmniej dla mnie, jest to, że zmiany te dotyczą jedynie sposobu w jaki FB będzie te dane przetwarzał, serwując nam reklamy w sposób bardziej zbliżony do Google. Oczywiście dla niektórych użyszkodników dwie strony to ściana tekstu nie do przebicia, a wspomniana w tytule mentalność "tl; dr" prowadzi właśnie do takich kwiatków jak opisany powyżej. Jeszcze zabawniejsze jest powoływanie się na konwencję berneńską, ustanowionej notabene w roku 1886, która dotyczy jedynie dzieł artystycznych i literackich, a śmiem twierdzić, że takich na Facebooku jest jak na lekarstwo. Rozszerzona wersja "oświadczenia" dodaje jeszcze z grubej rury Statut Rzymski - czyżby użytkownicy myśleli, że postawią Zuckerberga przed Międzynarodowym Trybunałem Karnym za wykorzystanie ich własności (pseudo)intelektualnej?

Ok, powiem raz i dobitnie tym, którym nie chce się, bądź nie umieją przeczytać nic dłuższego niż instrukcja obsługi tostera: możecie sobie wklejać jakie tylko oświadczenia przyjdą wam na myśl, powołując się na dowolne przepisy prawa i jakie chcecie trybunały.  Prawda wygląda następująco - zakładając konto w serwisie Facebook zaakceptowaliście regulamin świadczenia tej usługi (przeczytaliście go, prawda? PRAWDA?). Dla tych, którzy niekoniecznie to uczynili, punkt drugi, paragraf pierwszy: Udostępnianie treści i danych użytkowników:

"W przypadku treści objętych prawem własności intelektualnej (IP, ang. intellectual property), takich jak zdjęcia i filmy, użytkownik przyznaje nam poniższe uprawnienia zgodnie z wprowadzonymi przez siebie ustawieniami prywatności i ustawieniami aplikacji: użytkownik przyznaje nam niewyłączną, zbywalną, obejmującą prawo do udzielania sublicencji, bezpłatną, światową licencję zezwalającą na wykorzystanie wszelkich treści objętych prawem własności intelektualnej publikowanych przez niego w ramach serwisu Facebook lub w związku z nim (Licencja IP). Licencja IP wygasa wraz z usunięciem przez użytkownika treści objętych prawami własności intelektualnej lub konta, o ile treści te nie zostały udostępnione innym osobom, które ich nie usunęły."

W dużym skrócie: piszta co chceta, FB ma prawo robić z danymi i publikowanymi informacjami co mu się żywnie podoba tak długo, jak jesteście użytkownikami serwisu. Jeśli podniosą się jeszcze jakieś głosy sprzeciwu, to przypomnę, że nie, nie macie za wiele do gadania, nie płacicie Facebookowi ani grosza za korzystanie z usługi, więc nie bardzo rozumiem jakim prawem pojawiają się jakieś dziwne wymagania? Facebook świadczy wam usługę określoną jasnym i krótkim (wierzcie mi!) regulaminem, w zamian dostając od was dane pozwalające skuteczniej sprzedawać reklamy. Proste? Chyba tak, choć dziwi mnie jak niewiele osób pojmuje fakt, że jednostronne oświadczenia nie mają żadnej racji bytu, o jakiejkolwiek mocy wiążącej nie wspominając. Jeśli wsiadacie do pociągu/autobusu to też wolno wam zmienić regulamin przewoźnika, bo nosicie w kieszeni jakieś tam oświadczenia? Zajmuję dwa siedzenia, bo tak? Kierowcy się nie podoba, to go jeb na stos? Albo do Trybunału w Strasburgu? Na pocieszenie dodam, że Google jest nawet lepsze w pozyskiwaniu Waszych danych niż FB, a nawet sobie z tego nie zdajecie sprawy.

Druga sprawa, którą chciałem poruszyć, a która moim skromnym zdaniem jest jeszcze bardziej komiczna, to masa osób pultających się, że dostaje milion zaproszeń i powiadomień z gier od swoich znajomych. Wklejają zdjęcia i posty, których treść przeważnie zawiera się w sformułowaniu: "ta osoba nie gra w gry", nierzadko marnując nawet przestrzeń na tzw. zdjęcie w tle, które przecież można lepiej spożytkować niż na zrobiony w Paintcie, spikselowany obrazek ze strzałką. Odgrażają się przy okazji tym, którzy mają czelność wysyłać im te zaproszenia, że usuną ich ze swojej listy znajomych, jeśli nie przestaną wysyłać im tychże zaproszeń.

Wyjaśnijmy sobie najpierw mechanizm powiadomień i zaproszeń: gracze nie wrzucają tych postów ani nie wysyłają tych zaproszeń sami. Robi to za nich aplikacja, której nieporadny użytkownik dał takie a nie inne uprawnienia, bądź nie zmienił ich później. Winny, prawda? Może i tak, ale ilu użytkowników tak naprawdę zwraca uwagę na regulaminy i uprawnienia, zanim kliknie na przycisk "Akceptuję"? No tak, powtarzam się, było przy sprawie prywatności. Poza tym, drodzy użytkownicy, jeśli kilka postów o tym, że ktoś osiągnął 666 poziom w Bąbel Saga albo zaproszenie do zagrania w Młot Wars jest dla was wystarczającym powodem, by usunąć kogoś ze swojego grona znajomych, to może nie powinien się on tam w ogóle znaleźć? A jeśli nie macie odwagi powiedzieć takiej osobie, żeby coś zrobiła ze swoimi ustawieniami prywatności, to dwoma kliknięciami możecie na stałe zablokować dowolną aplikację - żadnych więcej powiadomień, zaproszeń, ślubów, pogrzebów...

Podsumowując, to tylko dwa z wielu kwiatków z jakimi mam do czynienia codziennie, korzystając z Fejsa. Zebrałoby się tego o wiele więcej, ale te dwa ewidentnie wiodą prym w swojej komiczności i jeśli napiszę więcej, to zrobi się tl;dr - patrz wyżej. Malkontentom pozostaje jedynie usunięcie konta na FB, bądź siedzenie cicho i zgrzytanie zębami na tych podłych ludzi zaśmiecających im newsfeedy powiadomieniami z gier i na Zuckerberga stale czychającego na ich dane osobowe. Jeszcze, nie daj boże, weźmie na nich kredyt w Providencie!

czwartek, 27 listopada 2014

Feminazizm - plaga trzeciego millenium?

Dzisiaj, po kilkuletniej przerwie rozpoczniemy z grubej rury. Feminizm, gender i tematy pochodne nie schodzą ostatnio z piedestału popularności, więc i temu blogowi nie zaszkodzi wskoczyć na ten wóz i skorzystać na chodliwości tematu. Tym bardziej, że jest o czym pisać.

Wydawałoby się, że w dwudziestym pierwszym wieku, w krajach wysoko rozwiniętych mamy już raczej od dłuższego czasu równouprawnienie płci. Otóż najwyraźniej nie. Nasza europejsko-amerykańska kultura, że tak pozwolę sobie ją nazwać, jest kulturą gwałtu, ucisku i wykorzystywania ofiar przemocy seksualnej. Przemocy nie fizycznej, ani nawet werbalnej. Kobiety - bo należy dodać, to tylko one są i mogą być ofiarą gwałtu - są gwałcone codziennie, poprzez nasze seksistowskie, mizoginistyczne, naładowane testosteronem codzienne życie, telewizję, reklamy, cokolwiek. Mężczyźni nie marzą o niczym innym jak tylko o dominacji nad słabszą płcią, całymi dniami nie robią nic innego prócz prezentowania swojej wyższości i dominacji nad biedną, bogu ducha winną kobietą, pokazując jej, gdzie jest jej miejsce i dając do zrozumienia, że ten niewerbalny, niefizyczny gwałt może w dowolnej chwili przeobrazić się w ten prawdziwy, a ona nic nie może z tym zrobić.

Kupy się nie trzyma? Wiem. Dlatego od początku. Odchodząc od samego tematu równouprawnienia, bo tutaj zdania są podzielone czym ono jest i do jakiego stopnia jest możliwe w różnych sferach społecznych i zawodowych, chciałem się skupić na tym, co pchnęło "feminizm" w kierunku takiego, dość głupkowatego, radykalizmu. Musimy sobie uświadomić, że istnienie feminizmu nie jest niczym złym, jeśli faktycznie dąży do równouprawnienia. Tutaj natomiast mamy do czynienia z syndromem ofiary. Mężczyzna nie może, ba, nie powinien mieć nawet prawa do decydowania o tym co wolno mu powiedzieć, jak się zachować, w co ubrać, bo przecież w ten sposób jest to "gwałt" na kobiecie, jak choćby ostatnio sprawa nieszczęsnej koszulki ozdobionej komiksowymi wizerunkami pań, która dla pewnej niedorobionej dziennikarzyny okazała się ważniejsza, niż dokonanie niemożliwego, czyli lądowania próbnika na komecie.

Skąd to się bierze? Moim zdaniem po prostu stąd, że ruch feministyczny zwyczajnie, przepraszam za sformułowanie, nie ma jaj. W krajach rozwiniętych co się dało zrobić już zrobiono - nie ogranicza się kobietom dostępu do zawodów, do edukacji, do czegokolwiek. Sporo krajów przyznało im także prawo do legalnej aborcji. Rozsądnym krokiem byłoby skierowanie się teraz, na przykład, na Bliski Wschód by tam głosić ideały równouprawnienia. Nie muszę chyba nikomu tłumaczyć jakim osiągnięciem byłoby zaprowadzenie tam takiego porządku rzeczy. Prawda jest jednak taka, że mało która z pań obwieszonych transparentami o mizoginii odważy się jechać do Arabii Saudyjskiej by tam głosić swoje hasła o równości. Co im zostaje? Rozwiązać ruch albo zacząć doszukiwać się innych przejawów męskiej dominacji i ucisku kobiet w swoim kraju. Stąd wziął się kult gwałtu w kręgach feministycznych. Działa to mniej więcej w ten sposób - ofiara gwałtu (tego prawdziwego) w kręgach feministycznych obrastała w niemal boską otoczkę, jest pocieszana, głaskana, pokazywana jako przykład męskiej dominacji wszystkim niedowiarkom i służy za żywy dowód słuszności istnienia feminizmu. Jako że liczba gwałtów w krajach rozwiniętych gwałtownie (heh) spada, trzeba zacząć szukać innych form "gwałtu". Przecież mężczyzna może zgwałcić kobietę nawet nie dotykając jej, prawda? Zdjęcia modelek w magazynach dla kobiet? Gwałt! Mecz piłki nożnej w TV? Gwałt! Facet w garniturze? Jakżeby inaczej, gwałt. Wracając jeszcze do wspomnianej wcześniej ofiary tego prawdziwego gwałtu, to przeżywała ona po pewnym czasie kolejne potężne załamanie, gdy zdawała sobie sprawę, że jej los tak naprawdę żadnej z feministek nie obchodził. Była jedynie narzędziem służącym do udowodnienia czyichś racji. Smutne? Tak. Prawdziwe? Nawet jeszcze bardziej.

Na swoją obronę dodam, że nie jestem przeciwnikiem równouprawnienia. Jestem przeciwnikiem feminizmu, coraz częściej nazywanego zresztą feminazizmem - skojarzenia z ustrojem totalitarnym nasuwają się same - bo szkodzi on w równym stopniu obecnemu równouprawnieniu jak i tym, którzy starają się je wprowadzić tam, gdzie naprawdę go brakuje. A "wojowniczkom klawiatury" wszem i wobec piszących o "kulturze gwałtu", którym w tyłkach się przewraca od nadmiaru dobrobytu powinno się odciąć dostęp do Internetu i wysłać jako aktywistki do Rijadu. Będą wtedy mogły z czystym sumieniem powiedzieć, że miały rację.